Wszystko zmieniło się jakiś rok temu wraz z pewnym prezentem urodzinowym. Dostałam zestaw typu "zrób to sam" z szydełkiem, różnymi włóczkami i instrukcją. Z tego miała powstać pacynka-żyrafa. Na początku wydawało mi się to kompletnie niewykonalne i właśnie dlatego postanowiłam spróbować.
Co tu dużo mówić... początki były ciężkie a instrukcja dołączona do zestawu wcale nie ułatwiała zadania. Wyglądała jakby była napisana po chińsku i wszędzie roiło się od niezrozumiałych symboli i cyferek. Nawet rysunki z poszczególnymi schematami splotów były dla mnie nie do ogarnięcia. Pan W. spojrzał tylko na tą kartkę, zrobił wielkie oczy i z całą pewnością stwierdził, że "tego się nie da zrobić". I wtedy włączył mi się tryb: "Co? Ja nie zrobię?!"
Nieoceniona okazała się tutaj pomoc mojej mamy, która pokazała mi jak co po kolei zrobić i tłumaczyła mi systematycznie tą instrukcję na język polski (choć ta niby po polsku napisana). Sama bym na pewno nie dała rady, zwłaszcza na początku. I tak zaczęło się mozolne dłubanie tym szydełkiem. Potem oczywiście prucie, robienie od nowa, potem znowu prucie... ale powoli, powoli szło coraz lepiej.
Nie ma co, porwałam się trochę z motyką na słońce. Można było zacząć np. od jakiegoś szalika albo czapki. Z drugiej zaś strony, po takim wyzwaniu na samym początku, potem wszystko już idzie szybko i przyjemnie. I zaczyna naprawdę wciągać!
Tutaj jakość zdjęcia nie powala... ale widać już powoli naszą żyrafę.
Voila! Pacynkowa żyrafa gotowa.
Teraz już poszło z górki... i zaczęłam zauważać pierwsze oznaki uzależnienia. Odtąd Pan W. zaczął moje działania nazywać narkoszydełkiem. Tym razem jednak wzięłam się za czapki, co było niezwykle pochłaniającym zajęciem.
Tutaj przedstawiam małą Magdalenę w czapce a la królik.
Czapki dla Marysi i Małgosi szły mi jak krew z nosa. Nie zliczę ile razy musiałam je zaczynać od nowa i ile razy rzucałam w kąt tym szydełkiem, bo czapki wychodziły albo za duże albo za małe. W końcu i tak wyszły trochę za duże... ale już trudno.
A tu prezentujemy nasze czapki razem z Panem W.
Czapki dla Marysi i Małgosi szły mi jak krew z nosa. Nie zliczę ile razy musiałam je zaczynać od nowa i ile razy rzucałam w kąt tym szydełkiem, bo czapki wychodziły albo za duże albo za małe. W końcu i tak wyszły trochę za duże... ale już trudno.
A tu prezentujemy nasze czapki razem z Panem W.
Na koniec, moje ostatnie szydełkowe "dzieło"... specjalnie dla pewnych małych Walczaków, którzy już niedługo pojawią się na tym świecie...
Pomysł na takie czapki akurat nie jest mój (jeszcze nie jestem aż tak kreatywna na tym polu). Za to Internet jest niewyczerpanym źródłem pomysłów.
Na tym nie koniec! Dalsze efekty mojego dłubania na pewno jeszcze nie raz się na tym blogu pojawią.