To był pierwszy nasz tak daleki wyjazd z naszymi niespełna rocznymi bliźniakami.
Obaw było mnóstwo, jak my to wszystko ogarniemy i jak dzieciaki zniosą podróż ale byliśmy zdeterminowani, żeby w końcu gdzieś pojechać. Choć najbardziej to ja byłam zdeterminowana. W końcu nie byłam już w górach od 2 lat! Ruszyliśmy do Zakopanego zaraz po długim weekendzie majowym, co okazało się strzałem w dziesiątkę: zero korków i żadnych tłumów na szlakach. Może trochę przesadzam bo na Zakopiance ciągle są jakieś remonty ale i tak tragedii nie było.
Podróż
Ta część wyjazdu stresowała nas najbardziej, ponieważ nasi chłopcy ostatnio nie chcą ani chwili usiedzieć w jednym miejscu. Dobrą decyzją była podróż w godzinach wieczornych po uprzednim wybieganiu się w ogródku u dziadków. W samochodzie usnęli prawie od razu i aż do Częstochowy był spokój. Po tym odcinku zrobiliśmy małą przerwę na stacji benzynowej. Odgrzewanie kaszki na kuchence turystycznej (nigdy nie spodziewałam się, że do tego nam posłuży) i przejeżdżające obok samochody były sporą atrakcją. Bruuum brrrruuuum!
Niestety później płakali i trzeba było śpiewać. Nic innego nie pomagało, nawet nowe książeczki. Ja dodatkowo siedziałam wciśnięta między dwa foteliki z tyłu, żeby ich zabawiać co było ekstremalnie niewygodne. Na szczęście po następnej krótkiej przerwie na mleko zasnęli już na dobre i tak dojechaliśmy do Zakopanego. W sumie niecałe 6 godzin. Wydaje mi się, że i tak całkiem nieźle.
Dzień deszczowy - Dolina Strążyska
Mieszkaliśmy bardzo blisko Drogi pod Reglami, skąd wychodzi wiele szlaków do tatrzańskich dolin. Na początek wybraliśmy szlak najbliższy naszego miejsca zamieszkania - do Doliny Strążyskiej. Łatwa i krótka trasa. Nie porwalibyśmy się na nic bardziej spektakularnego przez to nasze podwójne obciążenie (po ok. 10 kg każdy). I tutaj też nie chodziło tylko o ciężar. Ja sama dużo cięższe plecaki nosiłam już po górach. Jednak oprócz dziecka, każde z nas musiało jeszcze wziąć bagaż na drogę.
O dziwo, do małych plecaków weszło wszystko co było trzeba wziąć na krótką wycieczkę. W jednym i drugim plecaku mieliśmy mniej więcej ten sam zestaw (dla każdego z bliźniaków): drobne przekąski, woda, pampers, chusteczki i ubranko na zmianę w razie awarii... Dodatkowo peleryna przeciwdeszczowa. Przy tym wszystkim bardzo często zapominaliśmy (lub braliśmy za mało) jedzenia dla nas samych. Ale dorosły człowiek jakoś to jeszcze przeżyje.
Panowie W. na Polanie Strążyskiej.
Na polanę w Dolinie Strążyskiej dotarliśmy szybko a chłopaki zdążyli się trochę zdrzemnąć po drodze. Niezwykle są spokojni wędrując w nosidłach. Na miejscu z dużą ciekawością rozglądali się dookoła i przyglądali przechodzącym turystom. Poczynili także pierwsze próby zjadania kamyków... a to był tylko przedsmak tego, co czekało nas w kolejnych dniach.
Zrobiliśmy krótki odpoczynek, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną. Pierwotnie chciałam jeszcze przejść się nad wodospad (rzut beretem) ale pogoda się pogarszała. Zrobiło się chłodno a chmury były coraz niżej. Rozpadało się dokładnie w momencie kiedy dotarliśmy do domu.
Tego dnia nie pozostało nam już nic innego jak spacer z wózkiem po Zakopanem. W deszczu oczywiście. Choć na pewno lepsze to niż siedzenie w czterech ścianach. Bałam się, że podobnie będą wyglądać dni następne... ale nie!
Dzień widokowy – Rusinowa Polana, Głodówka i Gubałówka
Poranek (który dzięki naszym dzieciom zaczynamy między godziną 5-6) nie wyglądał zachęcająco ale za to przestało padać. Prognozom pogody przestałam już wierzyć dnia poprzedniego i stwierdziliśmy, że trzeba ruszać. Jak zmokniemy to zmokniemy. Trudno. Tym razem pojechaliśmy samochodem w kierunku Palenicy Białczańskiej (i Morskiego Oka) a dalszą wędrówkę rozpoczęliśmy z parkingu Wierch Poroniec. Na Rusinową Polanę jest to chyba najkrótsza droga. Co ciekawe, kiedy wyruszaliśmy na szlak, oprócz jednego turysty i pracownika Parku nie było nikogo. Z pewną satysfakcją pomyślałam o tym, że parę dni wcześniej w tym rejonie stał ogromny, kilkukilometrowy korek.
Ruszyliśmy z duszą na ramieniu, obserwując zachmurzone niebo. Wiedzieliśmy, że w razie czego mamy peleryny przeciwdeszczowe a w ostateczności zawsze można zawrócić bo trasa nie jest długa. Koniec końców dotarliśmy spokojnie na Rusinową Polanę a chłopaki w tym czasie ucięli sobie krótką drzemkę. Przelotny deszcz, który zaczął padać w pewnym momencie w niczym nam nie przeszkadzał.
Na Rusinowej Polanie było pięknie, pusto i cicho. Widoki są niesamowite, nawet przy takim zachmurzeniu.
Rusinowa Polana.
Niestety, kiedy z ulgą zdjęliśmy nosidła, żeby dzieciaki mogły się rozruszać, zaczęły się małe problemy. Chłopaki chcieli zjeść dosłownie wszystko co leżało na ziemi – i to nie tylko ziemię z kamieniami ale również pety! Nie dało się odwrócić ich uwagi nawet ulubionym bananem czy chrupkami więc w tych jakże pięknych okolicznościach przyrody trzeba było zarządzić odwrót.
Zdjęcie zrobił nam turysta, który jako jedyny oprócz nas dotarł tutaj o tej godzinie. W drodze powrotnej pojawiło się już więcej osób na szlaku.
Humory dopisywały (mimo kolejnego przelotnego deszczu). Bez żadnych problemów wróciliśmy z powrotem na parking.
Zwykłą peleryną przeciwdeszczową można okryć zarówno siebie jak i dziecko. Trzeba tylko nieco powiększyć otwór na głowę (żeby dziecko miało czym oddychać). Pan W. trochę z tym powiększaniem przesadził ale ważne, że działało...
Samochodem można bardzo szybko dotrzeć z Wierchu Poroniec na Polanę Głodówka gdzie znajduje się schronisko. Miejsce znane jest przede wszystkim z przepięknej panoramy Tatr, którą można tam podziwiać. Chcieliśmy podjechać tylko na chwilę i zrobić parę zdjęć ale zostaliśmy dłużej. W schronisku jest restauracja i duża przeszklona weranda i postanowiliśmy zatrzymać się tam na obiad. Niesamowite było to, że oprócz nas nie było tam żadnych innych turystów i całą przestrzeń mieliśmy tylko dla siebie. Na dodatek, na podłodze nie było nic co chłopaki mogliby wziąć do buzi a wokół nic co mogliby popsuć czy ściągnąć na siebie. Tylko drewniane stoły i krzesła. Razem z Panem W. spokojnie zjedliśmy obiad a bliźniaki mogły sobie do woli biegać po całym pomieszczeniu. Po prostu bajka!
Kiedy zaczęłam głośno myśleć czy może nie mają tutaj krzesełka dziecięcego, Pan W. mnie wyśmiał. Przecież w schroniskach nie mają na pewno takich rzeczy... A jednak mieli!
Widok na Tatry z Głodówki. Wyszło słońce!
To jeszcze nie koniec atrakcji na ten dzień!
Po południu zapakowaliśmy chłopaków w wózek i wjechaliśmy kolejką na Gubałówkę. (Tak, można tam wjechać razem z bliźniaczym wózkiem.) Opcja idealna dla tych, którzy nie mają już zbyt dużo energii na kolejne górskie wędrówki. Na Gubałówce można zrobić sobie zdjęcie na tle Tatr, pokręcić się przy straganach z pamiątkami (wątpliwej urody) lub przekąsić hot doga. Skupiliśmy się na pierwszej opcji. Poza tym chwilę pospacerowaliśmy i zjechaliśmy na dół. Sama kolejka jest tutaj chyba największą atrakcją dla takich dzieciaków. Dla nieco starszych jest też zjeżdżalnia grawitacyjna i Pan W. (jako właśnie ten nieco starszy) bardzo chciał zjechać ale akurat było nieczynne...
Dzień słoneczny – Dolina Małej Łąki i Przysłop Miętusi.
Wielka Polana w Dolinie Małej Łąki.
Tego dnia w naszej wędrówce towarzyszyli nam nasi dobrzy znajomi: Patrycja i Adrian wraz z półrocznym Leonem. Okazało się, że są w okolicy w tym samym czasie. Zgadaliśmy się przez przypadek i postanowiliśmy wybrać się razem na wycieczkę. Pogoda była przepiękna a trasa łatwa i przyjemna.
Mimo mocnego słońca i wręcz letniej temperatury, w cieniu trzeba było jednak ubrać chłopaków w cienkie kurtki. Zawsze powinno się mieć to na uwadze, żeby w góry (nawet te najniższe i przy największym upale) zawsze zabrać ze sobą coś cieplejszego.
Po dotarciu na Wielką Polanę Małołącką zrobiliśmy sobie dłuższy postój.
Dzieciaki były nadspodziewanie grzeczne ale za to zjadły już chyba cały zapas jedzenia i w końcu trzeba było ruszać dalej.
Państwo W. w komplecie.
Cała ekipa.
Wybraliśmy się na Przysłop Miętusi a później z powrotem do Doliny Małej Łąki, w kierunku wyjścia. Ten odcinek był już nieco bardziej stromy ale nie był to problem. Przy Drodze pod Reglami pożegnaliśmy się z naszymi kompanami i ruszyliśmy każdy w swoją stronę.
W drodze na Przysłop Miętusi. Tak właśnie podróżował Leon. Wydaje mi się, że całkiem miło mu było.
Przysłop Miętusi
W dalszej części dnia nie mieliśmy już zbyt dużo siły na górskie wędrówki. Oczywiście mówię tutaj o mnie i o Panu W. bo bliźniaki energii miały pod dostatkiem. Wylądowaliśmy na Krupówkach, skąd przeszliśmy do parku i na plac zabaw. Chłopaki byli zachwyceni.
Dzień wyjazdu
Tego dnia nie chodziliśmy już zbyt daleko. Poszliśmy na krótki spacer Drogą pod Reglami i kupiliśmy parę oscypków. Poza tym skupiliśmy się na pakowaniu i szykowaniu do wyjazdu. Bawiliśmy się też z chłopakami w ogrodzie przed domem naszych gospodarzy.
Widok z Drogi pod Reglami
Zainteresowanie krowami na łące było ogromne.
Ogród z widokiem na Giewont.
Nigdy nie jest idealnie
Na koniec parę słów o tej mniej różowej rzeczywistości. Po zdjęciach można by było przypuszczać, że była to istna sielanka. Nic bardziej mylnego.
O ile same wycieczki były dla dzieci atrakcją (a jak po drodze można spotkać jakieś zwierzątka to już w ogóle) to codziennym problemem było zbytnie zmęczenie. W trakcie spacerów chłopaki zawsze przysypiali i kiedy wracaliśmy z wycieczki w porze obiadowej, nie chcieli się już kłaść na drzemkę tak jak mają na co dzień w zwyczaju. Przez to z kolei wieczorami byli już strasznie zmęczeni i marudni a ja z Panem W. też nie mieliśmy kiedy odpocząć. Nie muszę dodawać, że do tego dochodzi ciągłe pilnowanie, żeby czegoś nie zjedli, z czegoś nie spadli lub czegoś nie zrzucili (choć w sumie gdziekolwiek byśmy się nie ruszyli to będzie podobnie). Czasem po przyjściu do domu, jedno z nas kładło się spać na pół godziny kiedy drugie zajmowało się dzieciakami a później robiliśmy zamianę. Taki mieliśmy sposób na przetrwanie.
Poza tym w nocy chłopaki spali mniej spokojnie niż normalnie i częściej się budzili. Pierwszej nocy w Zakopanem spaliśmy wszyscy we czwórkę razem, choć na co dzień już nam się to nie zdarza. Dzieciakom też trudniej usnąć kiedy tyle nowych rzeczy je otacza.
Następny punkt, który także wymaga uwagi to planowanie i przygotowywanie posiłków. Bardzo często ratowaliśmy się gotowymi daniami w słoiczkach dla dzieci. Sami też przygotowywaliśmy sobie posiłki jak najmniej skomplikowane, żeby nie trzeba było nie wiadomo ile czasu stać przy kuchni (bo dzieciaki w tym czasie najchętniej rozniosłyby całe mieszkanie).
Mimo chwilowych niedogodności i zmęczenia wcale nie żałuję, że zdecydowaliśmy się na taki wypad. Chęć oderwania się od codzienności zdecydowanie tutaj wygrało, zwłaszcza jak przebywa się w tak pięknych miejscach z najbliższymi. Poza tym mam nadzieję, że dzieciaki w przyszłości też chętnie będą wędrować. Tego wyjazdu na pewno pamiętać nie będą ale wierzę, że może coś tam w ich głowach zostanie...