Kolejny raz ruszyłam razem z Aszumi na wyprawę w góry. Od wielu lat Aszumi jest moim najlepszym górskim kompanem a teraz na dodatek jest świeżo upieczonym przewodnikiem beskidzkim!
Nie powiem żebym jakoś wyjątkowo wypoczęła. Nasza podróż okazała się nieco wyczerpująca ale mimo wszystko wyjazd bez dzieci był mi bardzo potrzebny.
Czasu do wykorzystania miałyśmy niedużo- raptem 3 dni długiego weekendu. Planów za to miałyśmy sporo i jeżeli dodamy do tego jeszcze dojazd z centrum Polski to wychodzi nam naprawdę intensywna wędrówka. Ale sama przecież tego chciałam!
Relację z tego wypadu mogłabym zatytułować "Uciekające przed burzą". Prognozy pogody nie były zbyt optymistyczne i faktycznie cały czas burze i deszcze deptały nam po piętach.
Naszą podróż zaczęłyśmy od Starego Sącza, gdzie jechałyśmy z Łodzi całą noc (z jedną przesiadką po drodze).
Dzień 1. Stary Sącz-Przehyba.
20 czerwca 2019.
Wysiadłyśmy na stacji kolejowej w Starym Sączu. Przeszłyśmy się chwilę zobaczyć samo miasteczko i udało nam się nawet chwilę uczestniczyć w procesji Bożego Ciała. Po niedługim czasie ruszyłyśmy jednak na szlak, w kierunku schroniska na Przehybie. Nasza dzisiejsza trasa nie była zbyt długa. Było wiadomo, że po 2-3 godzinach snu w podróży nie mogłyśmy zbytnio szaleć. Poza tym zapowiadano burze, które też mogły nam nieco pokrzyżować plany.
Stary Sącz. Budynek na dworcu (zamknięty na cztery spusty) wyglądał nieco osobliwie...
Żółty szlak wiedzie przez długi czas drogą asfaltową, która w pewnym momencie może być już trochę monotonna ale za to widoki są przepiękne!
Odetchnęłyśmy nieco po wejściu w zalesiony teren ponieważ było duszno i gorąco. A i tak nie trafiłyśmy na największe upały. Żadna burza na szczęście nas nie dopadła, choć zbierające się ciemne chmury na ostatnim odcinku znacznie przyspieszyły nasze tempo marszu. W takich sytuacjach Aszumi jest nieprzejednana i pędzi przed siebie z szaloną prędkością, byle się znaleźć w bezpiecznym miejscu. A ja wtedy ledwo żywa próbuję ją jakoś dogonić.
Przehyba.
To chyba nasze jedyne wspólne zdjęcie z tej wyprawy. Piękne miejsce na podziwianie widoków (choć wtedy widoczność nie była rewelacyjna).
Miałyśmy dużo szczęścia, ponieważ dopiero po dotarciu do schroniska zaczęło trochę padać.
Jak to zwykle bywa na naszych wspólnych wyjazdach, wystarczy tylko piwo, coś ciepłego do jedzenia i już jesteśmy gotowe do pójścia spać. Poza tym, następnego dnia czeka na nas dużo dłuższa trasa.
Jak to zwykle bywa na naszych wspólnych wyjazdach, wystarczy tylko piwo, coś ciepłego do jedzenia i już jesteśmy gotowe do pójścia spać. Poza tym, następnego dnia czeka na nas dużo dłuższa trasa.
Podsumowanie pierwszego dnia.
Dzień 2. Przehyba-Radziejowa-Rytro-Hala Łabowska.
21 czerwca 2019.
Rano ruszyłyśmy na Radziejową. Bardzo dobrze nam się szło bo nie było jeszcze aż tak gorąco. Widoki cudne, cisza, spokój i prawie żadnych innych turystów. Z tymi paroma osobami, które spotkałyśmy na szlaku zawsze chwilę rozmawiałyśmy. W ogóle, im mniej osób się spotyka, tym chętniej człowiek nawiązuje z innymi kontakt. Zwłaszcza, że oprócz paru pozytywnych zapaleńców, zdobywców Korony Gór Polski itp. nie było tutaj prawie nikogo.
Radziejowa.
Radziejowa jest szczytem mało atrakcyjnym samym w sobie. Jest całkowicie zalesiona, a wieża widokowa, z której byłoby coś więcej widać była nieczynna (choć teraz podobno już ją remontują). Nie zabawiłyśmy tutaj więc zbyt długo i ruszyłyśmy w długą drogę do Rytra... praktycznie cały czas w dół.
Pani Przewodnik - Aszumi analizuje cały czas przebieg naszego marszu.
Malownicze tereny w drodze do Rytra.
Widać w oddali ruiny zamku w Rytrze. Będziemy później tamtędy przechodzić i wspinać się pod górę.
Zejście z Radziejowej trwało długo i było już trochę nużące w pewnych momentach. Ale wydaje mi się, że droga w przeciwną stronę (z Rytra na Radziejową) byłaby dużo bardziej męcząca.
Na dole zrobiłyśmy przerwę na jedzenie i małe zakupy a potem ruszyłyśmy dalej, tym razem pod górę. Szło się dosyć ciężko bo podejście było długie, poza tym znów zrobiło się gorąco. Ale też to zawsze jakaś odmiana po tym ciągłym schodzeniu.
Na dole zrobiłyśmy przerwę na jedzenie i małe zakupy a potem ruszyłyśmy dalej, tym razem pod górę. Szło się dosyć ciężko bo podejście było długie, poza tym znów zrobiło się gorąco. Ale też to zawsze jakaś odmiana po tym ciągłym schodzeniu.
Nie mogę się pochwalić zbytnio zdjęciami z moją skromną osobą w roli głównej. Nie mam pojęcia dlaczego ale na wszystkich wyglądam jakbym ledwo żyła albo była w tych górach za karę. A tak przecież nie było...
Następnym punktem tego dnia było Schronisko Cyrla. Bardzo nam się tam podobało. To naprawdę urokliwe i przyjazne turystom miejsce. Okazało się również, że jest parę wolnych miejsc noclegowych więc rozważałyśmy pozostanie tam na noc. W końcu zawsze mogły nadejść burze, o których ostrzegały różne aplikacje w telefonie Aszumi. Co prawda zapowiadano je dopiero na wieczór ale z tym to nigdy do końca nie wiadomo... Z drugiej strony, pogoda póki co była ładna a do celu już nie było aż tak daleko. Postanowiłyśmy więc pójść dalej.
Dokładnie w połowie drogi do następnego schroniska usłyszałyśmy delikatne burzowe pomruki w oddali. Aszumi oczywiście dostała takiego przyspieszenia, że nie mogłam za nią nadążyć. Czasem robiła krótkie postoje i wtedy ją doganiałam, słysząc raz po raz "A nie mówiłam! Trzeba było zostać!". Miałyśmy cały czas wrażenie, że zaraz nas ta burza dogoni i ciągle było słychać te niemrawe pomruki gdzieś daleko.
Pogoda w pewnym momencie zupełnie zwariowała. Padał deszcz i świeciło słońce. Wszystko na raz. Jednak nie popadało za dużo i nie zdążyłyśmy nawet wyjąć kurtek. Najważniejsze było to, że burza oddaliła się a my dotarłyśmy bezpiecznie do Schroniska na Hali Łabowskiej. Choć ja byłam wykończona tym sprintem na ostatnim odcinku. Pewien chłopak, którego spotkałyśmy później w schronisku, szedł tą samą drogą godzinę później i jego podobno już porządnie zlało. Można więc śmiało powiedzieć, że ten pośpiech na coś się jednak przydał.
Schronisko na Hali Łabowskiej. Piękne zwieńczenie tego długiego dnia.
Naprawdę wspaniałym momentem jest dotarcie do schroniska po całodniowej, wyczerpującej wyprawie. Dla nas na dodatek była to ogromna ulga, że dotarłyśmy całe i zdrowe. Na miejscu było prawie zupełnie pusto. Dopiero później zaczęli pojawiać się inni piechurzy, choć też nie było ich zbyt wielu. Za to zawsze można spotkać kogoś ciekawego, zapytać o przebytą trasę i plany na przyszły dzień.
Chciałam jeszcze zadzwonić do Pana W. i postanowiłam poczekać do 21.00 (bo wtedy nasze bliźniaki już powinny spać)... ale nie doczekałam tego momentu. Zasnęłam.
Chciałam jeszcze zadzwonić do Pana W. i postanowiłam poczekać do 21.00 (bo wtedy nasze bliźniaki już powinny spać)... ale nie doczekałam tego momentu. Zasnęłam.
Podsumowanie dnia drugiego.
Dzień 3. Hala Łabowska-Żegiestów Zdrój.
22 czerwca 2019.
W założeniu miał to być spokojny dzień, w którym tylko schodzimy do stacji PKP na pociąg powrotny. Jak się później okazało, emocji wcale nie brakowało i przeszłyśmy więcej niż mogłybyśmy się spodziewać.
Widok z okna o poranku niezbyt zachęcał do wymarszu.
Rano było bardzo mgliście ale nie padało. To nas trochę przekonało aby nie schodzić od razu w kierunku stacji tylko przejść się jeszcze trochę po górach. Szkoda by nam było sporej części dnia. Poza tym nie było większego znaczenia do której stacji zejdziemy bo nasz pociąg zatrzymywał się w każdej miejscowości po drodze. Cały czas kontrolowałyśmy czas, który nam został do odjazdu i tak dotarłśmy najpierw na Runek a potem do Bacówki nad Wierchomlą.
Dobrze nam się szło. Było rześko, tajemniczo i zupełnie cicho... Prawie nikogo na szlaku oprócz nas. Później zaczęło się coraz bardziej wypogadzać, wyszłyśmy z lasu i zaczęły się wyłaniać widoki na góry i doliny. Stwierdziłyśmy, że to była bardzo dobra decyzja, żeby pójść tym szlakiem. Było naprawdę pięknie.
Kawałek przed Bacówką spotkałyśmy taką oto kapliczkę. Bardzo mi się spodobała.
Bacówka Nad Wierchomlą.
W Bacówce spędziłyśmy sporo czasu. Byłyśmy przekonane, że spokojnie zdążymy na pociąg. W ogóle niesamowita atmosfera panuje w tym miejscu. Jest spory ruch, dużo ludzi (w tym również dużo dzieci) ale jest też tutaj ciepły, rodzinny klimat, ładne tereny wokół oraz urocze i ciekawskie kozy. Patrząc pod kątem moich przyszłych (miejmy nadzieję) wędrówek z naszymi dziećmi jest to naprawdę świetne miejsce.
Po zjedzeniu ciepłego posiłku ruszyłyśmy dalej. Jeszcze wtedy nie byłyśmy aż tak zaniepokojone faktem, że do pociągu zostaje nam coraz mniej czasu. Wszystko było pod kontrolą!
Po zjedzeniu ciepłego posiłku ruszyłyśmy dalej. Jeszcze wtedy nie byłyśmy aż tak zaniepokojone faktem, że do pociągu zostaje nam coraz mniej czasu. Wszystko było pod kontrolą!
W okolicach Bacówki turystów było już całkiem sporo, jednak idąc dalej niebieskim szlakiem znów byłyśmy już prawie same.
W tym miejscu też musiałyśmy spędzić trochę czasu bo było to chyba najpiękniejsze widokowo miejsce podczas całej naszej wyprawy. I tutaj też się kończy nasza sielanka i niespieszna wędrówka.
Zaniepokoił nas fakt, że czas marszu podany na drogowskazach różnił się od tego na mapie. Przez dwa poprzednie dni nie zwracałyśmy na to zbytniej uwagi. Poza tym, zawsze mieściłyśmy się mniej więcej w przewidywalnym czasie. Jednak w tym momencie Aszumi stwierdziła, że coś tu jest nie tak i przyspieszyłyśmy nieco tempo. Po krótkim odcinku okazało się, że idziemy zgodnie z czasem podanym na drogowskazie, a ten był godzinę dłuższy niż ten podany na mapie. Od Pusty Wielkiej pędziłyśmy już w dół jak szalone...
Było mi ciężko bo nie lubię zbytnio takich stromych zejść i zazwyczaj idę wtedy powoli. Teraz jednak trzeba było zacisnąć zęby i mocno przyspieszyć... a droga była dosyć długa. Zbawienne okazały się wtedy moje kijki.
Nie robiłyśmy ani zdjęć ani dłuższych postojów. Jakby tego było mało, przed nami pojawiły się ciemne chmury (i ryzyko burzy) i otwarty teren więc Aszumi jeszcze bardziej przyspieszyła i byłam już wtedy przekonana, że padnę na tej drodze... Na szczęście po ponownym wejściu między drzewa Aszumi trochę odpuściła. Poza tym byłyśmy już coraz bliżej celu. Po ostatnim stromym zejściu znalazłyśmy się w Żegiestowie. Miejsce wyglądało na zupełnie opuszczone, wkoło ani żywego ducha ale gdzieniegdzie widać pierwsze ślady remontów. I tak trafiłyśmy do Czarnobyla...
Żegiestów Zdrój i wspomnienia minionej epoki...
Może trochę przesadziłam z tym Czarnobylem ale to miejsce naprawdę wyglądało jak w innej, postapokaliptycznej rzeczywistości. Na dodatek, szlak prowadził pod bramą tej ruiny i byłyśmy tym lekko zszokowane.
Tędy prowadził nasz szlak. Trochę strach tam wejść...
Tutaj już jesteśmy po drugiej stronie budynku.
Na stację PKP trafiłyśmy nawet pół godziny przed czasem więc w końcu odetchnęłyśmy z ulgą. Niestety czekała nas bardzo długa droga powrotna...
Pociąg jechał 4 godziny do Krakowa (zatrzymując się na każdej stacji). Przez pierwsze dwie godziny było to nawet całkiem przyjemne. Obserwowałyśmy malownicze wioski, dolinki i góry w oddali. Jednak z czasem podróż stawała się coraz bardziej nużąca a w pociągu robił się coraz większy tłok.
W Krakowie przesiadłyśmy się do autobusu i przez kolejne 4 godziny jechałyśmy do Łodzi. Dodając do tego małe opóźnienie i czas na dotarcie do domu, na miejscu byłam po 1 w nocy.
Dzień trzeci. Miało być "na luzie" ale trochę nie wyszło...
P.S.
Powroty są bardzo trudne. Zwłaszcza kiedy bliźniaki wstają o 6 rano a Pan W. idzie na dyżur do pracy. Ale czego się nie robi dla paru dni w górach...