Czasami człowiek puka się w głowę i zastanawia po co mu to było? Najpierw trzeba wstać o nieludzkiej porze (3.30 nad ranem) żeby na 5 rano dotrzeć do Łodzi na zbiórkę. Potem jedzie się busem przez pół Polski (gdzie też człowiek za bardzo się nie wyśpi), po czym trzeba wysiąść i ruszyć dalej na pieszo. Ten moment jest najgorszy, bo ostatnia rzecz na którą ma się wtedy ochotę, to właśnie wyjście z tego względnie ciepłego i suchego busa. A tutaj zimno, pada, wokół mgła, szaro i ponuro. Co chwila sobie powtarzasz "po cholerę mi to wszystko?" ale wysiadasz. Trzeba to trzeba. Sama tego chciałaś.
Jednak po paru pierwszych krokach ten kryzys motywacji mija i jest już z górki... To znaczy pod górkę.
Ruszamy z przełęczy Przegibek (Wilkowice koło Bielska-Białej) w piątek 1 kwietnia. Jest nas 11 osób drwali i jaskiniowców.
Byłam pierwszy raz na rajdzie organizowanym przez SKPB i znałam tylko Aszumi i Norberta (z którymi się zapisałam). Nie był to jednak wielki problem bo bardzo szybko okazało się, że cała grupa to sami fajni ludzie!
Pogoda za to fatalna...
Pogoda za to fatalna...
Tak mniej więcej wyglądała pogoda na naszej trasie przez większość pierwszego dnia.
Mateusz, który prowadził naszą grupę co jakiś czas opisywał nam gdzie jesteśmy i jakie widoki się roztaczają z poszczególnych punktów. Wierzyliśmy mu na słowo bo i tak niczego nie było widać.
Punktem obowiązkowym na naszej trasie było przede wszystkim odwiedzenie po drodze jak największej ilości jaskiń, których w Beskidzie Małym jest dosyć sporo. Do większości nie prowadzą żadne szlaki turystyczne i zawsze trzeba się ich trochę naszukać.
Punktem obowiązkowym na naszej trasie było przede wszystkim odwiedzenie po drodze jak największej ilości jaskiń, których w Beskidzie Małym jest dosyć sporo. Do większości nie prowadzą żadne szlaki turystyczne i zawsze trzeba się ich trochę naszukać.
Dominika była najbardziej wytrwałym jaskiniowcem z nas wszystkich.
Fot. Paweł
Smocza Jama to pierwsza z odwiedzonych przez nas jaskiń. Nie wszyscy z nas weszli do środka. Wejście nie jest zbyt zachęcające i trzeba przeczołgać się przez wąski otwór, żeby wejść do jaskini. Ja nadal mam traumę po ostatniej wizycie w Jaskini Mylnej w Tatrach i zostałam z paroma osobami na zewnątrz. Reszta jaskiniowców twierdzi, że poza ciasnym wejściem, dalsza część jaskini jest już dużo większa i wrócili zadowoleni (choć trochę brudni).
Czupel.
Pani W. występuje w kurtce koloru różowego. Fot. Norbert
Czupel to najwyższy punkt Beskidu Małego (choć ma zaledwie 930 m). Nie zabawiliśmy tutaj zbyt długo. Było zimno, mokro i mgliście.
Cała ekipa przy Diablim Kamieniu.
Odwiedziliśmy także po drodze Diabli Kamień po czym udaliśmy się w stronę Czernichowa.
Fot. Norbert
Byłam bardzo zadowolona z siebie, że wzięłam ze sobą zimowe buty i grube, nieprzemakalne rękawice. Kwiecień kwietniem ale w górach zawsze wszystko może się przydać. Ta sytuacja jednak nie trwała zbyt długo bo nagle zrobiło się prawdziwe lato... ale o tym trochę później.
W Czernichowie dociążyliśmy nasze plecaki dosyć sporą ilością produktów spożywczych z pobliskiego sklepu i pomaszerowaliśmy dalej szlakiem, w kierunku Kościelca. Do naszego celu teoretycznie było jeszcze jakieś 2,5 godziny drogi. Zajęło nam to jednak trochę więcej czasu...
Pogoda zaczęła się poprawiać i nareszcie przestało padać. Ale za to cały czas mamy pod górę.
W oddali widać Jezioro Żywieckie. Jest coraz ładniej!
W dalszej części naszej wędrówki trudno jest stwierdzić którędy dokładnie idziemy ponieważ zbaczamy celowo ze szlaku, kierując się na Oczków różnymi leśnymi ścieżkami. Ot tak żeby było ciekawiej i szybciej. Po dosyć długim przedzieraniu się przez las i przeskoczeniu przez jeden wąwóz z małym potoczkiem okazało się, że dotarliśmy do tego miejsca gdzie faktycznie powinniśmy dotrzeć. Jednym słowem nasz przewodnik wiedział co robi! To jeszcze jednak nie był koniec bo musieliśmy się wdrapać na ostatnią górkę, gdzie znajdował się nasza chatka, czyli na Wierch Oczkowa. Dotarliśmy na miejsce już o zmroku (ok. 20.00). Od 10 rano daje nam to dokładnie 10 godzin górskiej wędrówki (oczywiście z małymi przerwami).
Mateusz twierdził że następnego dnia trasa będzie krótsza ale oczywiście nic z tego nie wyszło...
Po ulokowaniu się w chatce przyszedł czas na... jedzenie!
Ta z pozoru prozaiczna czynność pozwalająca nam w górach funkcjonować, jest często traktowana trochę po macoszemu. W każdym razie zawsze tak było w moim przypadku. Konserwy, kanapki, kabanosy i słodycze to było wszystko czym się człowiek żywił w ciągu tych paru dni w górach. Ewentualnie zawsze można było kupić sobie coś ciepłego przy okazji pobytu w schronisku. Teraz było jednak zupełnie inaczej.
Ludzie z SKPB mają w zwyczaju po przybyciu na miejsce noclegowe przygotowywać wspólnie duży posiłek dla wszystkich, tzw. glumzę. Przy okazji wizyty w sklepie zostały zakupione wszystkie potrzebne produkty, które podzieliliśmy między siebie (przez co było trochę więcej do dźwigania) a potem wspólnie przyrządziliśmy kolację. Tym razem było to coś na kształt risotto z dużą ilością warzyw, przypraw i kiełbasy (choć była też jedna wersja wegetariańska). Proszę mi wierzyć, że takie danie pod koniec męczącego dnia smakuje po prostu obłędnie!
Mateusz twierdził że następnego dnia trasa będzie krótsza ale oczywiście nic z tego nie wyszło...
Po ulokowaniu się w chatce przyszedł czas na... jedzenie!
Ta z pozoru prozaiczna czynność pozwalająca nam w górach funkcjonować, jest często traktowana trochę po macoszemu. W każdym razie zawsze tak było w moim przypadku. Konserwy, kanapki, kabanosy i słodycze to było wszystko czym się człowiek żywił w ciągu tych paru dni w górach. Ewentualnie zawsze można było kupić sobie coś ciepłego przy okazji pobytu w schronisku. Teraz było jednak zupełnie inaczej.
Ludzie z SKPB mają w zwyczaju po przybyciu na miejsce noclegowe przygotowywać wspólnie duży posiłek dla wszystkich, tzw. glumzę. Przy okazji wizyty w sklepie zostały zakupione wszystkie potrzebne produkty, które podzieliliśmy między siebie (przez co było trochę więcej do dźwigania) a potem wspólnie przyrządziliśmy kolację. Tym razem było to coś na kształt risotto z dużą ilością warzyw, przypraw i kiełbasy (choć była też jedna wersja wegetariańska). Proszę mi wierzyć, że takie danie pod koniec męczącego dnia smakuje po prostu obłędnie!
Ale na tym nie koniec!
Jeden z naszych rajdowych kolegów wziął ze sobą... patelnię i blender! Tachał to wszystko w plecaku tylko po to, żeby zrobić nam na deser naleśniki! Jedliśmy je posypując wcześniej białą czekoladą. Niebo w gębie.
Mariusz... jesteś mistrzem!
Wieczór upłynął nam miło przy grze w mafię oraz przy przekonywaniu podchmielonego gospodarza (a konkretniej jego sąsiada), że nie mamy zamiaru pić z nim wódki...
Dzięki Mateuszowi, tutaj można przejrzeć mapkę z przebytą przez nas trasą:
https://www.endomondo.com/users/961495/workouts/707182265
Ilość kilometrów nie do końca się jednak zgadza. Sporo nadrobiliśmy kręcąc się w kółko w poszukiwaniach jaskini, która znalazła się w innym miejscu niż wskazywała mapa.
Dzień II
Naleśników ciąg dalszy...
Pogoda poprawiła się na dobre! Ruszamy z Wierchu Oczkowa.
Pierwszy przystanek robimy w Kocierzu Moszczanickim, gdzie robimy zakupy na wieczór.
Pierwszy przystanek robimy w Kocierzu Moszczanickim, gdzie robimy zakupy na wieczór.
Niektórzy wykorzystują każdą wolną chwilę na odpoczynek...
Następnie, wspomagając się mapą i kompasem kierujemy się leśnymi ścieżkami na Przykrzycę oraz dalej do miejscowości Łysina. Jest pięknie, słonecznie i ciepło.
Skrzyczne w oddali...
Łysina. Przepiękna panorama z widokiem na Beskid Żywiecki.
Tego dnia nie mogło oczywiście zabraknąć jaskiń. Kolejny punkt naszej wędrówki to Zamczysko na Ścieszków Groniu gdzie poza fantastycznymi skałkami można znaleźć także Jaskinię Lodową. Trochę trzeba się jej jednak naszukać.
Miejsce idealne do wygrzewania się na słońcu, podczas gdy część jaskiniowców przeszukiwała teren.
Niby wiadomo było gdzie szukać, sprawdzone zostały prawie całe internety w poszukiwaniu wskazówek, ale znaleziona została jedynie wąska szczelina, która mogła być wejściem do jaskini. Nikt nie miał odwagi, żeby się tam przecisnąć i sprawdzić dokładniej. Powędrowaliśmy więc dalej szlakiem (zielonym), przez przełęcz Płonną i szczyt Kucówki do Czarnych Działów.
Tutaj sytuacja wyglądała podobnie. Część osób w pozycji półleżącej korzystała z promieni słonecznych, chyba pierwszych tak ciepłych w tym roku. Reszta szukała jaskiń. Tym razem misja zakończyła się sukcesem.
Czarne Działy
Tutaj sytuacja wyglądała podobnie. Część osób w pozycji półleżącej korzystała z promieni słonecznych, chyba pierwszych tak ciepłych w tym roku. Reszta szukała jaskiń. Tym razem misja zakończyła się sukcesem.
Czarne Działy
Tak, tam na prawdę jest jaskinia. Chyba nawet nazywa się "Dziura pod Bukiem". Do środka dotarła jedynie najodważniejsza Dominika. Aszumi weszła tylko kawałek i zawróciła... Bo było naprawdę ciasno.
Do następnej jaskini zeszli: Aszumi, Dominika i Miłek. Z początku wyglądało to niebezpiecznie bo trzeba było zejść najpierw parę metrów w dół ale cała trójka poradziła sobie bez większych problemów.
Pilnujący dziury...
Aszumi i Dominika jako świetlne punkciki.
Wydawałoby się, że to już koniec na dziś. Opuszczamy Czarne Działy i po niedługim czasie docieramy do celu podróży.
Gibasówka
Gibasówka
Chatka na Gibasów Groniu to miejsce o niesamowitym klimacie. Taka chatka w sam raz dla drwala. Albo jaskiniowca. Na pewno nie dla osób, które szukają wygód i luksusu. Łazienki nie ma, ale za to jest ciepła woda podgrzewana przez piec i można umyć się w misce w osobnym pomieszczeniu. Toaleta znajduje się w drewnianej budce na zewnątrz budynku, skąd roztacza się piękny widok w kierunku Babiej Góry. Gospodarzem jest tutaj pan Staszek, który z anielską cierpliwością i spokojem wszystkiego dogląda.
Posiłek przy Gibasówce, z Babią Górą w tle. Po prostu bajka!
Fot. Dominika
Zapomniałabym jeszcze wspomnieć, że lada moment do owej chatki przybędzie jeszcze wiele osób z innych tras naszego rajdu (w sumie były trzy trasy) a na wieczorną imprezę i ognisko dojedzie jeszcze paru przewodników z Łodzi. W sumie będzie nas około 40 osób. Dużo za dużo jak na tak mały domek, ale na pewno będzie wesoło.
Póki co jest jeszcze kawał pięknego dnia przed nami (jest godzina 15.00) i wszyscy zgodnie decydują, że trzeba się jeszcze gdzieś przejść. Tak na lekko, bez plecaków. Traf chciał, że w Gibasówce spotkaliśmy niejakiego Mariusza (to już trzeci Mariusz w naszej ekipie), który nie chce nazywać się przewodnikiem ale zna te tereny jak własną kieszeń. Powiedział, że chętnie się z nami przejdzie i zaprowadzi nas w parę ciekawych miejsc swoimi ścieżkami. Odwiedziliśmy razem Grotę Komonieckiego oraz znajdujący się niedaleko wodospad. Dobrze było mieć ze sobą kogoś kto zna teren bo do tego miejsca nie prowadzi żaden szlak. Znaleźlibyśmy na pewno grotę ale zajęłoby nam to trochę więcej czasu.
Grota Komonieckiego
Dusiołek.
Wiem, że ciężko nazwać to wodospadem ale to podobno największy w całym Beskidzie Małym.
Później trochę się rozdzieliliśmy. Miłek wraz z jednym z Mariuszów wrócili do Gibasówki ale reszcie jeszcze było mało. Poszliśmy zatem obok Łamanej Skały aż do Schroniska Pod Potrójną.
Po drodze obserwujemy widok na naszą drogę powrotną. Gibasówka znajduje się na samej górze, powyżej tego budynku z czerwonym dachem. Tutaj jej za bardzo nie widać. Poza tym już niedługo w ogóle już nic nie będzie widać bo zrobi się ciemno.
Spod Potrójnej wyruszamy już po zmroku z zapalonymi czołówkami. Nie jest jednak aż tak źle bo Mariusz zna drogę na skróty i nie jest daleko do naszej chatki (około 40 minut). Szlakiem byłoby znacznie dłużej.
I tak zamiast planowanej krótszej trasy tego dnia wyszła dłuższa. Nie słyszałam jednak, żeby ktokolwiek skarżył się z tego powodu.
Tutaj mamy kolejną mapkę, która w pewnym uproszczeniu prezentuje nam trasę dnia drugiego...
https://www.endomondo.com/users/961495/workouts/707195573
I tak zamiast planowanej krótszej trasy tego dnia wyszła dłuższa. Nie słyszałam jednak, żeby ktokolwiek skarżył się z tego powodu.
Tutaj mamy kolejną mapkę, która w pewnym uproszczeniu prezentuje nam trasę dnia drugiego...
https://www.endomondo.com/users/961495/workouts/707195573
Po dotarciu do Gibasówki przyrządzamy glumzę. Taką z makaronem, kurczakiem z curry i ananasem. Duży garnek wypełniony po brzegi naszym specjałem znika w ciągu paru minut.
W życiu nie jadłam tak dobrego jedzenia w górach.
Pan Staszek mył po nas wszystkie naczynia, choć próbowaliśmy go przekonać, że zrobimy to sami. Uparł się i koniec kropka.
Później ognisko, śpiewy przy gitarze (trochę mi głupio było, że nie znam tylu fajnych piosenek, które śpiewała reszta) i uroczystość zwana "blachowaniem". Ostatnie osoby dotarły na Gibasówkę prawie koło północy
Beskidzkie przewodniczki z gitarami.
Tak na marginesie, jeszcze nigdy mi nie było tak zimno przy ognisku jak wtedy. Temperatura spadła chyba poniżej zera.
Trzech świeżo upieczonych przewodników.
Wiem, że brzmi to trochę dziwnie ale zapewniam, że nikt nie ucierpiał.
Uroczystość "blachowania" to wręczenie odznak nowym przewodnikom. Gabrysia, Paweł i Mateusz tej nocy złożyli przysięgę i otrzymali swoje "blachy". Niewiele osób zdaje sobie sprawę ile pracy i wyrzeczeń musiał ich kosztować cały kurs...
Impreza zakończyła się dla niektórych koło 5 rano. Niedobitki, które wytrwały przy ognisku do końca, musiały nad ranem mocno kombinować gdzie się położyć spać. Wszyscy byliśmy ściśnięci jak sardynki w puszce i parę osób wylądowało na podłodze w korytarzu. Nie ma jednak co narzekać, bo wszyscy bardzo miło wspominają pobyt w Gibasówce (choć niektórzy zmarzli nad ranem).
Dzień III
Kierunek: Leskowiec.
Tego dnia wszystkie dotychczasowe drużyny kompletnie się pomieszały. Początkowo cały nasz rajd podzielił się na dwie grupy: na tych, którzy chcieli wyjść wcześniej i dotrzeć na Mszę Świętą na Leskowcu, oraz na tych, którzy woleli trochę dłużej poodpoczywać. Ja poszłam na Mszę. Śmiejemy się, że zorganizowaliśmy sobie prywatną pielgrzymkę.
Nasza piętnastoosobowa grupa w trakcie 2 godzinnej trasy na Leskowiec podzieliła się na dodatkowe podgrupy w zależności od tempa marszu. Na ostatnim etapie tak się rozciągnęliśmy, że przez około godzinę szłam zupełnie sama co było dla mnie zupełnie nieznanym zjawiskiem. Ma się wrażenie, że czas wtedy płynie wolniej a cisza i spokój dookoła działa niesamowicie kojąco. Niedługo jednak to trwało, ponieważ na szlaku zaczęło pojawiać się coraz więcej turystów. O ile na samym szczycie Leskowca jeszcze nie było ich tak dużo, to przy schronisku kłębiły się już dzikie tłumy. Poza tym okazało się, że Mszy jednak nie ma.
Impreza zakończyła się dla niektórych koło 5 rano. Niedobitki, które wytrwały przy ognisku do końca, musiały nad ranem mocno kombinować gdzie się położyć spać. Wszyscy byliśmy ściśnięci jak sardynki w puszce i parę osób wylądowało na podłodze w korytarzu. Nie ma jednak co narzekać, bo wszyscy bardzo miło wspominają pobyt w Gibasówce (choć niektórzy zmarzli nad ranem).
Dzień III
Kierunek: Leskowiec.
Tego dnia wszystkie dotychczasowe drużyny kompletnie się pomieszały. Początkowo cały nasz rajd podzielił się na dwie grupy: na tych, którzy chcieli wyjść wcześniej i dotrzeć na Mszę Świętą na Leskowcu, oraz na tych, którzy woleli trochę dłużej poodpoczywać. Ja poszłam na Mszę. Śmiejemy się, że zorganizowaliśmy sobie prywatną pielgrzymkę.
Nasza piętnastoosobowa grupa w trakcie 2 godzinnej trasy na Leskowiec podzieliła się na dodatkowe podgrupy w zależności od tempa marszu. Na ostatnim etapie tak się rozciągnęliśmy, że przez około godzinę szłam zupełnie sama co było dla mnie zupełnie nieznanym zjawiskiem. Ma się wrażenie, że czas wtedy płynie wolniej a cisza i spokój dookoła działa niesamowicie kojąco. Niedługo jednak to trwało, ponieważ na szlaku zaczęło pojawiać się coraz więcej turystów. O ile na samym szczycie Leskowca jeszcze nie było ich tak dużo, to przy schronisku kłębiły się już dzikie tłumy. Poza tym okazało się, że Mszy jednak nie ma.
W drodze na Leskowiec.
Kiedy wszyscy dotarli do schroniska i cała nasza grupa zebrała się ponownie, postanowiliśmy nie dawać za wygraną i udać się na Mszę do kościoła w Rzykach. Tak czy siak wszystkie ekipy muszą się tam dostać, ponieważ stamtąd zabiera nas bus w drogę powrotną do Łodzi.
Znów się podzieliliśmy. Część osób (w tym ja) postanowiła iść nieco dłuższą ale ciekawszą trasą przez las, natomiast reszta zeszła do Rzyk krótszym szlakiem i drogą asfaltową.
Znów się podzieliliśmy. Część osób (w tym ja) postanowiła iść nieco dłuższą ale ciekawszą trasą przez las, natomiast reszta zeszła do Rzyk krótszym szlakiem i drogą asfaltową.
Ruszamy z Leskowca do Rzyk. Jest ciepło jak latem i wyglądamy tu jak wielbłądy. Ciekawie to wygląda w porówaniu ze zdjęciami z pierwszego dnia rajdu.
Fot. Adam Wiklak
Trafiamy do Rzyk punktualnie na godzinę 14.00.
Znów okazuje się, że Mszy nie ma o tej godzinie, jednak ksiądz odprawia nabożeństwo tylko dla naszej garstki.
"Pielgrzymka" dobiegła końca. Niedlugo potem wszyscy zbierają się do powrotu.
I tak zakończył się fantastyczny rajd, którego początki wcale nie wyglądały zachęcająco. W górach zawsze ważne jest to, żeby się zbyt łatwo nie poddawać. Mimo, że całkiem sporo przeszliśmy w ciągu tych trzech dni, nie czułam większego zmęczenia czy bólu. Byłam z siebie na prawdę zadowolona i nie widziałam przeciwwskazań aby pojechać następnego dnia do pracy rowerem. Jednak w trakcie podróży powrotnej czułam, że stopniowo siadają mi baterie. Kiedy wysiedliśmy w Łodzi około 21.00 miałam wrażenie, jakby ktoś odłączył ode mnie całe zasilanie. Rower następnego dnia stał się pomysłem zupełnie nierealnym. Cały poniedziałek w pracy byłam kompletnie nieprzytomna i obolała. Okazało się, że niektóre mięśnie ocknęły się z górskiego letargu i przypomniały sobie, że jednak są zmęczone. Jednak nie ma tego złego... Wyjazd był super!
Znów okazuje się, że Mszy nie ma o tej godzinie, jednak ksiądz odprawia nabożeństwo tylko dla naszej garstki.
"Pielgrzymka" dobiegła końca. Niedlugo potem wszyscy zbierają się do powrotu.
I tak zakończył się fantastyczny rajd, którego początki wcale nie wyglądały zachęcająco. W górach zawsze ważne jest to, żeby się zbyt łatwo nie poddawać. Mimo, że całkiem sporo przeszliśmy w ciągu tych trzech dni, nie czułam większego zmęczenia czy bólu. Byłam z siebie na prawdę zadowolona i nie widziałam przeciwwskazań aby pojechać następnego dnia do pracy rowerem. Jednak w trakcie podróży powrotnej czułam, że stopniowo siadają mi baterie. Kiedy wysiedliśmy w Łodzi około 21.00 miałam wrażenie, jakby ktoś odłączył ode mnie całe zasilanie. Rower następnego dnia stał się pomysłem zupełnie nierealnym. Cały poniedziałek w pracy byłam kompletnie nieprzytomna i obolała. Okazało się, że niektóre mięśnie ocknęły się z górskiego letargu i przypomniały sobie, że jednak są zmęczone. Jednak nie ma tego złego... Wyjazd był super!
Na koniec moje górskie bazgroły.
P.S.
Bardzo dziękuję SKPB Łódź za świetnie zorganizowany rajd, w szczególności kierownikowi - Miłkowi. Dziękuję też Mateuszowi za bezpieczne doprowadzenie nas do celu (a była to jego pierwsza samodzielnie poprowadzona trasa), za opracowanie mapek i wsparcie merytoryczne przy powstawaniu tej relacji. I pozdrawiam wszystkich, których miałam przyjemność poznać! Miejmy nadzieję, że spotkamy się jeszcze nie raz na górskich szlakach.